Przy pomocy Romana Żuchowskiego i jego syna Piotra odkrywamy kilka ciekawych faktów i anegdot na temat zamku w Szymbarku oraz jego okolic. Pokazujemy też niepublikowane dotąd w kraju zdjęcia wnętrz zamku z czasów jego świetności.
Obaj pochodzą z Szymbarka w gminie wiejskiej Iława. Można ich nazwać „strażnikami historii tej ziemi”. Roman Żuchowski to dziś iławianin. Historyk, znany przed laty dyrektor szkoły podstawowej w Szymbarku oraz liceum w Iławie. Jego syn Piotr mieszka obecnie w Szałkowie. Ów historyk sztuki z wykształcenia jest bodajże tym mieszkańcem naszego regionu, który zrobił największą karierę polityczną, nie opuszczając rodzinnych stron – jest dziś bowiem wiceministrem kultury.
Wraz z Żuchowskimi odwiedziliśmy ruiny średniowiecznego zamku w Szymbarku i przeszliśmy się po okolicach, by odnaleźć kilka wciąż żywych śladów przeszłości.
Z RĄK DO RĄK
Pierwszym właścicielem zamku, wybudowanego w XIV wieku, była kapituła pomezańska, instytucja kościelna będąca radą przy biskupie diecezji pomezańskiej w państwie krzyżackim. Na zamku mieszkał prepozyt kapituły. Po sekularyzacji zakonu krzyżackiego w XVI wieku zamek stał się własnością rodu von Polentzów. W 1699 roku obiekt przeszedł w ręce rodziny Finckensteinów, których dopiero w 1945 roku wygnał stąd nadciągający front wschodni.
– Zamek kupił Ernest Finckenstein, zwany „bogatym owczarzem – opowiada Piotr Żuchowski. – Już wtedy ta hrabiowska rodzina znana była z posiadania ogromnych stad owiec na polach koło Dąbrówna. Wełnę w dosłownie przemysłowych ilościach odprowadzano do Gdańska.
Potem Finckensteinowie owczarnię założyli m.in. także w Kamieńcu koło Susza, gdzie w efekcie powstała nawet odmiana zwana „owcą kamieniecką”, znakomicie przystosowana do warunków dość surowego klimatu Warmii i Mazur – hodowana na naszych terenach do dziś!
PIĘKNA GÓRA
Niemiecka nazwa Szymbarka to Schönberg, czyli Piękna Góra.
– Ta właśnie góra wymusiła lokalizację zamku. Dla podniesienia walorów obronnych powstawał on na skraju tejże góry – mówi Roman Żuchowski. – Dzięki temu powstał bardzo duży dziedziniec zamkowy, który jest w takich zamkach rzadkością.
Część mieszkalna surowego zamku została dostosowana do standardów epoki na przełomie XIX i XX wieku. Dzięki temu zamek aż do II wojny światowej był zamieszkałą rezydencją, co w przypadku średniowiecznych warowni nie było regułą.
Ciekawostką warowni są jej baszty.
– Spośród dziesięciu nie było dwóch jednakowych – podkreśla pan Roman.
– Powodem takiej różnorodności mógł być fakt, że zamek budowało się bardzo długo, a budowniczy chcieli nadążyć za technologią militarną, bo takie właśnie jest przeznaczenie baszt – dodaje jego syn. – Budowy dwóch baszt w ogóle nie skończono, ponieważ w trakcie wznoszenia straciły one sens militarny.
CMENTARZ W LESIE
Na rzece Osie, która płynie niedaleko zamku, były dwa mostki: jeden prowadził na stację kolejową w Ząbrowie i dalej na Kamionkę, drugi zaś groblą spacerową wśród olszyn wiódł na cmentarz rodzinny Finckensteinów. Odwiedziliśmy także to zapomniane miejsce, do którego najłatwiej dostać się skręcając w prawo z drogi Szymbark-Ząbrowo, za mostkiem. Na grobach widać jeszcze napisy dawnych właścicieli zamku.
Także w środku lasu, ale bardziej w stronę Kamionki, właściciele zaprowadzili z kolei… sad owocowy. Dziś nie ma już jednak po nim śladu.
Żuchowscy wspominają także oranżerię, która stała niedaleko głównej bramy. Co robili tam pruscy hrabiowie? Bynajmniej nie uprawiali cytrusów. Zimą służba wynosiła tam w donicach ciepłolubne rośliny, by przetrwały mrozy w odpowiednio ogrzanych pomieszczeniach.
– Po wojnie była tam świetlica, w której odbywały się między innymi uroczystości szkolne. Zawaliła się po jednym z „fachowych remontów”, przeprowadzonym bez zapoznania się z konstrukcją budynku… – wzdycha Piotr Żuchowski.
Współcześni miłośnicy botaniki znajdą wokół zamku okazałe czerwone buki, wspaniałe, stare dęby oraz kasztany – które przed laty zapewniały karmę dla dzikiej zwierzyny. Pomnikiem przyrody jest też nieodległa „aleja Napoleona” wysadzona okazałymi sosnami szymbarskimi.
PASJE REZYDENTÓW
Starsi mieszkańcy wsi pamiętają, że na tyłach zamku były korty tenisowe. Tartanowe! W bardzo dobrym stanie zachowały się po wojnie – pan Roman prowadził na nich nawet lekcje wf-u. Przed wojną, by na tenisa nie chodzić dookoła zamku, Finckensteinowie wybudowali nawet w jednej z tylnich baszt klatkę schodową.
Prawdziwą pasją rodu były jednak polowania.
– W latach 30-tych zeszłego stulecia nadleśniczy z Gardzienia, mimo tego że był rodzonym bratem ostatniego właściciela zamku, mógł strzelić tylko do „szóstka”, czyli małego jelenia, natomiast dorodne okazy były dla właściciela włości oraz jego wysoko postawionych gości – zaznacza senior Żuchowski.
Zadaniem nadleśniczego było między innymi wyszukanie jesienią jelenia ryczącego do godziny 10 rano (myśliwi wiedzą, że to bardzo późno), bo stary właściciel nie mógł wstać prędzej i iść w las, ponieważ przez poranne mgły dusiła go astma – choroba rodowa Finckensteinów, którzy z pokolenia na pokolenie byli zawziętymi palaczami.
– Ostatniego dużego byka Finckenstein ustrzelił bodajże w 1936 roku na Kamionce właśnie o godzinie 10 rano – mówi Roman Żuchowski. – Ale oni kochali las. To byli „ludzie z Teksasu”, jak to byśmy dziś powiedzieli. Lubili dziką przyrodę, jazdę konną i polowania. Nie były to francuskie pieski!
Do zwierzyny strzelano z „podchodu”. Nie to co dziś, gdy podjeżdżamy samochodem pod ambonę, wchodzimy na nią, a na dole podchodzi zwierzyna, bo ma podkarmione. Dla Finckenteinów było to zachwianie równowagi szans między człowiekiem a zwierzęciem.
Pokot, czyli układanie zwierzyny po polowaniu, miał miejsce zawsze na zamkowym dziedzińcu.
Nadleśniczy miał też za zadanie wyszukać na Boże Narodzenie choinkę długości drabiniastego wozu. Wycinał dwie – jedną dla zamku w Szymbarku, drugą dla siebie, którą stawiał przy swoim pałacyku w Gardzieniu.
– Przed świętami przyjeżdżali z zamku do Gardzienia i spośród dwóch choinek wybierali ładniejszą. Kiedy „zamkowi” wracali do Szymbarka, nadleśniczy… tę ładniejszą choinkę zostawiał u siebie, zaś tę brzydszą wiózł na zamek! – śmieje się pan Roman. – Całą tę historię znam od Renate von Finckenstein, córki nadleśniczego, która skomentowała ją tak: „Roman, pokaż mi rodzinę, gdzie są pieniądze, majątek i w której wszystko gra”.
CZASY WSPÓŁCZESNE
Na początku 1945 roku front wojsk radzieckich idący od wschodu postępował tak szybko, że Finckenstainowie w pośpiechu spakowali na wóz tylko najpotrzebniejsze rzeczy, trzykrotnie objechali dziedziniec zamku i uciekli na Zachód. Należeli do tych szczęśliwców, którzy z życiem uszli Armii Czerwonej.
Z późniejszej rozmowy pana Romana z jednym z czerwonoarmistów wynikało, że wszelkie dzieła sztuki z „wyzwalanych” zamków zwożono do jednego z kościołów w Ostródzie, gdzie przechodziły one wstępną selekcję pod okiem radzieckich historyków sztuki. To, co było wartościowe, wysyłano do ZSRR.
– Niestety, kiedy jasne już było, że Szymbark nie będzie radziecki, ale polski, Armia Czerwona spaliła zamek – opowiada pan Roman. – Musieli go podpalać aż dwa razy, bo za pierwszym razem ogień nie za bardzo imał się murów. Kiedy zamek zajął się ogniem na dobre, to podobno temperatura była tu tak wysoka, że strzelające dachówki znajdowano aż pod stacją kolejową w Ząbrowie.
„Ruskie” poszli, nastał PRL. Pewnego dnia do pana Kochalskiego, szefa miejscowego PGR-u, przyjechało dwóch ludzi z ministerstwa. Mieli papier, że muszą wejść na zamek i „coś sprawdzić”.
– Ich prace podpatrywał syn rybaka – opowiada Żuchowski senior. – W pewnym momencie ludzie ci wynieśli z piwnicy trzy skrzynie, które były przysypane gruzem i węglem. Po jakimś czasie okazało się, że mężczyźni ci nie byli z żadnego ministerstwa!
Śladów po tajemniczych oszustach szukał w Szymbarku nawet Urząd Bezpieczeństwa, ale bez skutku. Do dziś nie wiadomo, co było w tych skrzyniach, na czyje zlecenie działali ci ludzie i kto wskazał im miejsce ukrycia skrzyń.
Dziś zamek w Szymbarku to tak zwana „trwała ruina”. Choć nie prowadzą tu żadne drogowskazy, to w wakacje odwiedzają ją dość licznie turyści, wychwytując ślady dawnej świetności.
Od tamtych czasów niezmienna pozostała tylko dzika przyroda, tak ukochana przez „ludzi z Teksasu”. Odeszli Finckensteinowie, przeminął PRL i kilka RP, a czerwone buki dalej zachwycają, zaś dzika zwierzyna wciąż przemyka tymi samymi ścieżkami. Wie o tym najlepiej pan Władek Dańczyszyn, nieformalny kustosz zamku, który chodzi po okolicznych lasach i zbiera jelenie zrzuty.
RADOSŁAW SAFIANOWSKI
Wykorzystano zdjęcia własne oraz zasoby archiwum Piotra Żuchowskiego, w tym książkę Renate Gräfin Finck von Finckenstein „Burg Schönberg in Westpreussen”
Na zamkowym dziedzińcu. Od lewej: Piotr i Roman Żuchowscy oraz Władysław Dańczyszyn – ludzie, którzy ruiny zamku w Szymbarku znają jak własną kieszeń
Tak jeszcze 65 lat temu wyglądała sala kominkowa w południowo-wschodnim rogu zamku...
... a tak sala ta wygląda dziś. W ruinach można rozpoznać
otwory kominkowe, a nawet resztki sztukaterii
– Tu mieszkali „ludzie z Teksasu”. Nie były to francuskie pieski! – opowiada Roman Żuchowski
Przedwojenna akwarela pokazująca piękno zamku
i niepowtarzalność każdej z jego wielu baszt
To była jedna z reprezentacyjnych sal w mieszkalnej części zamku. Na ścianach portrety przodków rodu Finckensteinów
W leśnych ostępach na górce pod Ząbrowem znajdziemy częściowo zdewastowane groby dawnych właścicieli szymbarskiego zamku