Janusz Ostrowski: O pamięci i zapomnieniu
Od dłuższego już czasu jestem w kłopotliwej sytuacji. Podnoszenie na łamach prasy problemów, które – zamiast skutkować debatą – zamieniają się w polemiki tyleż jałowe, co nudne. Pozwoliłem raz sobie na taką jałową wymianę zdań z jednym z felietonistów. Może nie tyle żałuję, ile raczej jestem rozczarowany.
W pisaniu, które uprawiam okazjonalnie na łamach Kuriera staram się formułować swoje sądy wychodząc zawsze od doświadczeń Czytelnika, mniemając – słusznie czy nie, że potrafi on te teksty odnieść nie do konkretnej lokalnej sytuacji czy lokalnych działaczy, ile dostrzeże, że IŁAWSKA, LUBAWSKA czy SUSKA rzeczywistość nie jest znów tak odległa od wydarzeń znanych czy zasłyszanych z centralnych mediów (włącznie z pomysłem powołania Komisji ds. Wyjaśnienia Zagadkowego Lądowania Mebli o Baaaaardzo Wysokim Standardzie w Pokoju Przewodniczącego Rady Miejskiej w Suszu).
Co różni te sytuacje? Prowincjonalizm i ranga postaci. Burmistrz, radny czy urzędnik jest w końcu nasz, lokalny. Ale co wiemy, wiemy na tyle, że można powiedzieć, dyskutować, wyciągać wnioski. No właśnie, powiedzieć – na przykład – na łamach lokalnej prasy czy innych mediów.
Czy trud felietonistów, redaktorów to nie przysłowiowa para w gwizdek? Bo wciąż przecież jedyną materialną reakcją jest mniej lub bardziej dosadny komentarz pod tekstem na internetowym portalu Kuriera. Komentarz anonimowy. A to przecież za mało, stanowczo za mało, by dotrzeć do tego jak myślą Czytelnicy czy Słuchacze. Dla wielu jest to obojętne tym bardziej, im bardziej sprawy dotyczą lokalnej władzy, czy miejscowych elit gospodarczych, kulturalnych, oświatowych. Życie felietonu jest krótkie. Im dłuższy, tym gorzej (dla piszącego), bo czytający pewnie nie dotrze do końca poirytowany brakiem NAZWISK, czy choćby inicjałów osób czy postaci, których rozpozna.
Władza mediów jest ogromna, chociaż krąg osób, które poczują się poruszone jest bardziej niż skromny. Czy wyświetlanie lokalnych afer, pokazywanie klik, podejrzanych grup interesu – czy te fakty tak naprawdę poruszą Czytelnika, który co raz dostaje sążnistą porcję wprost z ekranu telewizora?
Czy ktoś się przejął choćby losami skazanego wyrokiem sądowym burmistrza Iławy? A sołtysa, którego po skazującym wyroku ponownie wybrano na to samo stanowisko? A radnej, która musiała złożyć mandat, bo złapana została podczas jazdy na rowerze w stanie (w)skazującym?
A czego nie wiemy? Co do szerszej publiczności nie dociera?
Ot choćby tak niedawno przecież nieudany w powiecie iławskim „przewrót pałacowy”, który zainicjował radny powiatowy z Susza. Dalej. Że budowany w Iławie na zasadzie „a po nas choćby potop” szpital może okazać się – już w niedalekiej przeszłości – przysłowiowym młyńskim kamieniem u szyi dla kolejnych ekip rządzących w powiecie. Że ustawia się tu i ówdzie przetargi. Że wygrywają te przetargi znajomi czy partyjni koledzy. Że zatrudnia się „swoich”. Że osobiste ambicje i niezaspokojona żądza władzy bierze górę nad zwykłym rozsądkiem.
A reguły i zasady demokratycznego państwa prawa wciąż pozostają parawanem, za którym skrywa się najzwyklejsza prywata. Nie jest odosobnionym przypadkiem praktyka nieformalnych uzgodnień przed sesją rady, gdzie zapadają decyzje co komu i w jakiej kolejności (pewnie o podwyżkach dla „klasy panującej” również).
Fakt, że wokół starostwa powiatowego nie ma spektakularnych afer, które trafiłyby na czołówki mediów, nie świadczy wcale, że życie terenowe na iławskiej prowincji toczy się bez skaz i wpadek. No, może od czasu do czasu coś napiszą w Rzeczpospolitej, pokażą w TVN-ie czy innym POLSAT-ie. A wystarczy zajrzeć choćby na iławską wokandę lub udać się do Elbląga na rozprawy odwoławcze…
Najtrudniej uwierzyć, że zło dzieje się tuż obok, a my wciąż nie mamy siły, motywacji czy czegoś tam jeszcze, aby reagować. Czyżbyśmy utracili zdolność posługiwania się językiem etyki? Również w odniesieniu do siebie?
Ludzie opowiadają (jeśli w ogóle chcą o tych sprawach mówić) ze smutkiem i goryczą: „Czy pańskie pisanie coś zmieni, panie Januszu? Czy łobuz zostanie ukarany, czy może w glorii zwycięstwa znów zostanie radnym lub nawet burmistrzem?”.
Nic nowego. Może i te ludzkie pretensje są przesadzone? Może faktycznie związkowiec, walczący o swoje miejsce pracy, zamiast bronić interesów grupy pracowników, woli podejmować działania wygodne dla rządzących, dla właścicieli? Gdzie społeczny solidaryzm i poczucie, że w demokracja zaczyna się od pomocy sąsiadom. To nigdy nie stało się powszechne. A małe i większe draństwa?
Czasami i mnie jest trudno pisać... Te skrupuły... A bo wielu zna się osobiście lub choćby spotkało się ich w takich lub innych okolicznościach. Ba, wielu z nich prywatnie darzy się nawet sympatią... Miałem niedawno ciekawą rozmowę i do niej nawiążę, nie zdradzając rozmówców, bo to nie jest tak istotne.
W potocznej świadomości (a jest to kategoria socjologiczna) różnica między osądem ogólnym, dotyczącym funkcjonowania jakiejś konkretnej instytucji, zostaje odebrana jako nieuzasadniona jej krytyka i to w dodatku prowadzona w miejscu, które – według moich rozmówców – winno być zupełnie inne. Więcej, krytyka jest (tak powiedzieli) wyrazem opowiedzenia się po stronie przeciwnika. Przeciwnika bezwzględnego, który taką krytykę niechybnie wykorzysta przeciwko osobom w tej instytucji pełniących kierownicze funkcje. Więcej, czy aby ta krytyka nie została uczyniona na zamówienie?
Napiszę inaczej (a nie jest to, niestety, mój wymysł). Cechą tradycyjnych społeczeństw jest myślenie o w kategoriach statusów a nie funkcji czy ról, które pełnią w określonej strukturze. A ta ostatnia jest czymś więcej niż zbiorem instytucji w niej funkcjonujących. To „coś więcej” już się nie widzi. Widzi się osoby a nie mechanizmy. Dokleja się gębę tam, gdzie hula czysta abstrakcja. Oto energetyczny układ.
Taki charakter ma dyskurs polityczny o państwie, który z zasady musi się wspierać na pojęciu narodu. Ten bowiem, z jednej strony gwarantuje niezmienność, z drugiej jest otwarciem możliwości apolitycznej legitymizacji władzy. Każdej władzy, bo niezależnej od właściwej jej barwy politycznej.
Tu winniśmy uczulić nasze spojrzenie: elity władzy regionu (elity o tradycji słabych państw satelickich) zawsze niepokoiły się o swój status. I zawsze prowadziły grę o jego uznanie – z sąsiadami i z własnym społeczeństwem. W świecie fikcji – jakim był realny socjalizm – „kontrolować” było bowiem dla władzy równoznaczne z „być postrzeganym” jako strona „kontrolująca”.
Nie dziwi zatem, że w sierpniu 1980 roku głównym wątkiem rokowań stała się treść preambuły, w której strona robotnicza „uznawała” kierowniczą rolę PZPR. Ten moment „uznania” klasa rządząca traktowała jako potwierdzenie swej pozycji mimo wszystko ośrodka kontrolującego. Jednocześnie była to metoda skutecznego obezwładnienia przeciwnika uwikłanego w „politykę statusów”.
Taki manewr „towarzysze” zastosowali raz jeszcze: w czasie okrągłego stołu w 1989 roku. Zastosowali przyjęciem formuły „legalnej rewolucji”, które uprawomocniło PRL i stało się intelektualną, moralną i polityczną pułapką, w której funkcjonujemy do dziś. Zalegalizowano bowiem to, czego legalność – przez lata walki – opozycja kwestionowała.
Gruba kreska i ekspansja nomenklaturowego kapitalizmu były nieuchronnym skutkiem takiej postawy. I zapomina się, że pierwsze reguły rynkowe służyły przetrwaniu dawnych układów statusowych, a powiązania personalne były pierwszym tworzywem instytucji rynkowych.
W tej perspektywie pojęcie „społeczeństwa” nie jest kategorią neutralną. Staje ono bowiem w opozycji zarówno do „państwa”, jak i do „narodu”. Stąd rzeczywiste zadanie, które wciąż stoi przed nami do wykonania (w społeczeństwie takim jak nasze), polega na krytyce działań instytucji, które wydają się zarówno neutralne, jak i zależne: sądy, szkoły, urzędy, szpitale…
A dobro wspólne? Dla pseudo-liberałów to komunistyczny przeżytek, a przecież życie społeczne to przestrzeń, w której każdy człowiek może się doskonalić. Ale jak ma się doskonalić, skoro postępująca korozja symboli wytworzyła pustkę, w której nie tylko nie da się przeżyć dobra wspólnego, ale też nie ma poczucia więzi z innymi?!
Nie dziwi zatem, że najsilniejszą cechą polskiego patriotyzmu stała się agresywność. Bo patriotą najlepiej być przeciwko innym. Bo nie jest akcją suwerennego ducha, lecz raczej reakcją na to, co przychodzi z „zewnątrz”.
Po jednym z felietonów, ktoś zadał mi pytanie: „To ty jesteś przeciwko partiom politycznym i związkom zawodowym?”. Mój rozmówca nie doczekał się odpowiedzi. Uczynię to teraz: partie polityczne – bynajmniej w założeniu – służą nie tylko walce o władzę, ale też oddają się wzmocnieniu i konsolidowaniu społecznej potrzeby uczestnictwa. Podobnie organizacje związkowe. Poza reprezentacją interesów, administrują zakresem i sposobem przeżywania uczuć solidaryzmu społecznego. Na przykład włączając lub wyłączając z niego (jak u nas) bezrobotnych.
Co robić? Podejmować krytykę i ponawiać ataki tak, by polityczna przemoc, zawsze realizowana w utajony sposób, została zdemaskowana. Przemoc strukturalna. Owe sfukcjonalizowane patologie. Gdzie pod pojęciem kultury. skrywa się zwykła tandeta. Gdzie drobny polityczny alfons wskazuje „jak żyć”, a partyjny macherek dawno zatracił miarę w swojej pazerności i arogancji. Dla nich obu Polska, to pierwsza lepsza przydrożna kurtyzana, której losem nie warto się nazbyt przejmować. Bo rządzić to coś więcej niż administrować.
Trzeba, trzeba dostrzec ową lukę, kiedy nie ma jeszcze obywatelskości i nie ma też mechanizmów, które umożliwiłyby jej funkcjonowanie, a już pastiszem i fantomem staje się państwo narodowe (bynajmniej w wymiarze angażującym emocje), bo trudno się przecież utożsamiać z marnym administratorem.
Nie ma obszaru dla samorządności, a on sam – administrator – produkuje klasę polityczną oraz tworzy strukturę władzy, która rozprasza odpowiedzialność. Kompromitując przy okazji samą ideę samorządności. Decentralizacja spełniła swój prawdziwy, choć skrzętnie przemilczany cel: ułatwiła państwu ucieczkę od odpowiedzialności.
Reforma samorządowa nie uaktywniła społeczeństwa. Pogłębiła za to frustrację i poczucie bezradności obywatela wobec samorządu. Czemu? Oto pierwszy z brzegu przykład. Przykład o znaczeniu fundamentalnym.
Wobec prawa państwowego obywatel ma jakieś możliwości odwołania się. Ale praktycznie nie ma żądnych praw wobec prawa samorządowego. W stosowne akty prawne (ustawy) regulujące samorządność wbudowano szereg rozwiązań, które dają bardzo krótkie terminy odwołania i może to zrobić pojedyncza osoba. Nie można organizować się w sytuacji, gdy prawo zostało naruszone. Samorządy, również spółdzielcze czy gospodarcze, są poza kontrolą społeczną. O progach lepiej nie wspominać…
Inny przykład. Zachwycać się mitem, że ideologia „szkoły bez stresu” jest najlepszym rozwiązaniem dla młodego pokolenia, to już zupełny idiotyzm. Ideologia wprowadzona wzorem publicznych amerykańskich szkół, zresztą jednych z najgorszych na świecie. Celem stało się tam nie przyswajanie wiedzy i kultury, nie poznawanie podstaw duchowych, humanistycznych, cywilizacyjnych, ale tzw. umiejętności praktycznych. To, czego dziś się uczy w klasie pierwszej, rozciąga się do klasy piątej. A świat (i dobra szkoła) idzie w kierunku uczenia maluchów wyższej matematyki. W praktyce nauczyciele po uniwersytecie są zbyt wyspecjalizowani, by tam uczyć. Funkcjonują kolegia nauczycielskie. Szkoła, zamiast absorbować ludzi po uniwersytecie, będzie tworzyć półinteligencję.
Taka sobie nowoczesna, wyzwolona i jakże postępowa półinteligencja na półperyferiach…
* * *
Nigdy nie lubiłem tego Państwa i o swoim do niego stosunku od zawsze mówiłem i pisałem. Wliczając w to konsekwencje, które ponosiłem i ponoszę obecnie (ale bez cierpiętnictwa i styropianu, tym bardziej bez posłannictwa czy misji do spełnienia). I wówczas, gdy polityczna poprawność oznaczała owe „hołubce”, i dziś, gdy oznacza „jasełka”. Znaki czasu? Bynajmniej.
Jedno wszak jest pewne. Trzeba widzieć różnice pomiędzy oznakami przynależności, a deklaracją. Ta ostatnia pociąga niestety za sobą zupełnie fałszywe przekonania, które być może są kwestią smaku i wrażliwości. A o tym – ponoć! – się nie dyskutuje...
Janusz Ostrowski
23.01.2005.