Polacy to wspaniały naród i bezwartościowe społeczeństwo – powiedział w swoich latach Norwid i ta dychotomia raz, że jest prawdą, dwa – jak ulał pasuje dzisiaj do naszego miasta SUSZ. Lekko tylko zmodyfikowana, bo Susz to dla odmiany świetni w większości ludzie (dobrego serca, zdolni, kreatywni), a miasto – dramat, rudera, slums prawie. Gdyby tu był Hollywood, kręcono by tam horrory, bo po co budować plany zdjęciowe, jak wszystko stoi, tylko ustawiać kamery! Przejeżdżałem tamtędy ostatnio. Rok 2015 a w Suszu jakiś 1953 – czas się zatrzymał, stoi i nie będzie się ruszał!
Na portalu Facebook co rusz ktoś publikuje „zapomniane” fotki Iławy – a to ze zburzoną księgarnią przed SP3, to „Marago” stoi, to ratusza jeszcze nie ma. Bar „Rybitwa” wieńczy Mały Jeziorak, tuczarnia rządzi na parceli dzisiejszego hotelu Tiffi, itp. Klimat wspominek, jest sentymentalnie i wesoło. Tyle że te „zapomniane” zdjęcia wykonane są zwykle w kolorze i pochodzą jak nie z lat 90., to około 15 lat wstecz. Nawet więc tamta Iława (z lat 1999-2000) już z nas uciekła, bo nie było rond, basenu, galerii, obwodnic, alei i tysiąca innych rzeczy, które w tej chwili są do znudzenia… Pomijam markety, chodzi mi o skok w XXI wiek, w Unię Europejską. W infrastrukturę, inwestycje, nowe hale, ścieżki rowerowe czy kino. Iława się burzy i buduje, pachnie tu farbą, wszystkim, co nowe – od asfaltów począwszy. A dla ludzi to normalka.
Obok tej Iławy, 22 km na północny zachód, leży dawne jej miasto powiatowe, do 1945 piękny niemiecki Rosenberg a dzisiejszy Susz. Ktoś z boku mógłby zapytać: jak Unia Europejska tam sobie poczyna, na co wyrywają w Suszu należne miliony euro, co już zmodernizowano, a co następne w kolejce? Przyznajcie, pytania całkowicie usprawiedliwione – jest miasto, jest burmistrz, nic tylko kolejne burze mózgów i spijać brukselski miód – tak to teoretycznie można sobie przedstawić!
A Susz to dziś makabreska na jawie, to trwanie w wymiarze klęski wizualnej, którą najlepiej obrazują pordzewiałe blaszaki, nie wiadomo po czym, zamknięte od dekad i sklepy o estetyce gomułkowskiej. Włosy jeży komuś z zewnątrz dosłownie każde kolejne 100 m: niezamieszkane kamienice z powybijanymi szybami, domy z cegieł od 40 lat domagające się elewacji, ulica Iławska, której szkaradność wymyka się jakiejkolwiek skali…
Ciągi komunikacyjne porażają: place łatanego za Jaruzelskiego asfaltu przetykane brukiem o amplitudzie półmetrowej fali, chodniki, które tworzą składające się ku sobie rynnowo płytki. A wszędzie wokół dziurawe płoty, dzika trawa, straszące podwórza.
Co znaczy nie mieć szczęścia do gospodarzy, do fanatyków miejsca, życia „tu i teraz”? Iława zawsze je miała, od 1946 r. Zamieszkało tu wraz z pierwszymi osadnikami z Polski jakieś genius loci, kto wie, może kosztem bratniego w końcu (i na zawsze) Susza? Życzę temu organizmowi miejskiemu szybkiego wyjścia z marazmu, pobudowania się na nowo, robót ulicznych, remontów, plastikowych okiennic i kolorowych domów, a nie że Rosjanie z Kazachami wyszli 70 lat temu, więc nic nie wypada ruszać! Tak to niestety dziś wygląda – jakby ktoś zabalsamował ex-śp. Rosenberg, wprowadzając na przestrzeni siedmiu dekad (cóż za mylące słowo zaraz padnie) li tylko zmiany (szyldy, kioski „Ruchu”, drogowskazy, etc.)
Susz dziś nie daje oznak życia, ale to na szczęście nie wyrok a diagnoza, tę zaś podejmuje się na żywych organizmach, nawet średnio rokujących. Tak się składa, że przez Susz trzy tygodnie temu nie przejeżdżałem sam. Była ze mną znana dziennikarka z Warszawy, która zapragnęła, by obwieźć ją po trzech poniemieckich miastach powiatu (Rosenberg, Saalfeld, Freystadt) i zgodziliśmy się po wszystkim, że Zalewo i Kisielice gazem pieprzowym w oczy nie dają. Susz zaś ma jakiś upioryzm w swych granicach, że tylko pić i spać, by nie oglądać, zwłaszcza w deszczowe dni. Zesłodziłem jej ten widmowy „efekt Oriona” opowieściami o bombowych ludziach od czasów powojennych do dziś tam mieszkających, począwszy od swojej babki i ojca, bo oni tam wraz z innymi zakładali polskość jeszcze za Bieruta, czyli prehistorycznie!
Ja już nie z Susza, urodziłem się w Olsztynie, pierwsze oznaki świadomości łapałem w ośrodku zdrowia w Iławie, gdzie ojciec dostał mieszkanie po przeprowadzce z Susza i rozpoczęciu pracy w tutejszym ZOZ-ie. W budynku ośrodka na dwóch piętrach przemieszkiwała cała kolonia lekarska. Obok rezydowali z rodzinami Franciszek Stanibuła, Aleksander Łapuć, Adam Czerwiński, Dorota Maliczak, Jan Erwin Vetter… Kolonią medyków jest to zresztą do teraz, tylko nazwiska się zmieniły. Po nas mieszka zdaje się doktor Gral z małżonką. No i wypiękniało tam ze wszech miar, budynek dziś jak spod igły. Ogród stylowy, w klimacie wiktoriańskim (za moich czasów zwykły, ładny, ale zwykły). W Suszu by pewno całość stała i jełczała z roku na rok, do zdarcia tynków i zapadnięcia się fundamentów metr w ziemię.
Ale Susz jąłem kojarzyć równie wcześnie, co ośrodek zdrowia, z przyczyny takiej, że zabierała mnie tam babka średnio raz na dwa tygodnie, gdy miałem 2-4 latka. W pociąg ze mną i osobowym na Gdańsk! Czuła się suszanką pełną gębą, tam miała siostrę (u której nocowała), brata, najbliższe (od zwierzeń i kieliszka) przyjaciółki. Znała całe miasto, była wieloletnią przewodniczącą Ligi Kobiet, prawdziwą decydentką – Susz to była jej Itaka. Wiele lat minęło, zanim wgrała i zadomowiła się w Iławie. Tu mała anegdota rodzinna: babka twierdziła, że jak wyprowadzała się z Susza w 1960 r. nad Jeziorak, to ludzie zebrali pieniądze i dali na mszę w kościele św. Rozalii, żeby tego nie robiła i została z nimi! Że niby bez niej sobie nie poradzą, bo tyle potrafiła załatwić im rozmaitych spraw. I z I sekretarzem partii, i z zaprzyjaźnionymi urzędnikami, przyjmowali i słuchali jej – rzekomo – wszyscy.
Matka była zaskakująco zgodna: owszem, była msza w intencji babki, jak się wyprowadzała, intencja jednak dziękczynna, tj. żeby nigdy nie wróciła! Mówiła to ze śmiechem, pewno po wysłuchaniu – jak ja – tysiąc razy historii o mszy i tym, jak ją w Suszu kochali. Pół ziarna prawdy musiało w tym tkwić. Jak kiedyś grałem w Suszu koncert i panie organizatorki złapały, że ja to ja, uraczyły mnie takim peanem na cześć babki, że oniemiałem! W skrócie: wielka przywódczyni, charyzma – chłopy przed nią drżeli. Bardzo ładna, gdy trzeba było, nie zawahała się przed mocnym słowem. Miłośniczka zwierząt, a na imprezach – alkohol i zabawa, na co dzień – zdyscyplinowana, ostra, uśmiechnięta. Czasem mi mówią, że nijak nie przypominam rodziców, za to „jesteś wykapana Hela”. Próżny jestem na pewno w nią, no i pewny siebie i swoich racji – co stwierdzam z beznamiętnym pogodzeniem się z genotypem – nic się na to nie poradzi!
Ale z alkoholem witam jej przeciwieństwo, tu wracam do Susza swojego dzieciństwa. Nasze wypady najczęściej były dwu-trzydniowe. Oficjalnie (tak przedstawiała sprawę rodzicom) z powodu wieku babci, w którym niewskazane było podróżowanie w dwie strony jednego dnia. Nie protestowali, nocowaliśmy u „ciotki Mieczkowskiej” (młodsza siostra babki, wdowa, bardzo odpowiedzialna, spokojna kobieta), wracaliśmy według planu, bez sensacji. Ufali jej opiekuńczości, w końcu miała nade mną pieczę codziennie, nie chodziłem w Iławie do przedszkola. Tyle że w Suszu spokojnego pobytu nie pamiętam. Chyba za sprawą tej nieistniejącej już Ligi Kobiet, którą babka prowadziła przez długie lata jak Dyzma Bank Zbożowy – twardo, hardo, ale jak rodzona matka! W każdym razie dobrze wiedziano, że przyjeżdża i wiązały się z tym określone obchody towarzyskie – pamiętam kolejne i za każdym razem inne domy! Pełne babek i czasem osamotnionego męża którejś! To dom na rynku, to bliżej dworca, tudzież naprzeciw tej restauracji przy kościele i scenariusz mniej więcej ten sam. Stół, kilkanaście osób, na honorowym miejscu babka, obok ja, tony jedzenia, wódka, samogon, wino. Impreza do późnego wieczora albo nocy, po czym powrót do cichej i na wskroś nieimprezowej „ciotki Mieczkowskiej”, mieszkającej na suskiej ul. Kopernika.
Z wiekiem zacząłem odróżniać ludzi – małżeństwo Lubiejewskich, on (Janek) trumny strugał, ona (Janka) jeździła z babką w góry, do sanatoriów. Było to dograne małżeństwo, ucztowali wspólnie i do upadłego. Ojciec nie lubił, jak babka ich odwiedzała, wiedział, czym takie spotkanie się kończy, ale jakoś przeżyłem to i kilka innych, najedzony i szczęśliwy, bo wesołą, popartą przyjaźnią atmosferę się wyczuwa – nawet za berbecia w wózku!
Wracaliśmy w momencie, jak babka przewidywała na oczy, z których znikała czerwień, a powracała biel, jak lustro nie stawiało jej veta, by witać Iławę. Co zapamiętałem z tamtych dni, to inteligentne twarze mieszkańców Susza. Ciekawie gadali kawały, anegdoty – babka się brzydziła plotkami i takich miała znajomych. Życie było ich pasją, ich życie, nie życie innych! Stąd mam sentyment do Susza, do mieszczan suskich, których los w absolutnie piękne miejsce rzucił i zostawiono ich oraz kolejne pokolenia w sumie na pastwę losu, każąc miastu sczeznąć, zabrzydzić się do granic. A to godna pochylenia się nad nią zbiorowość – nie wieś tam poszła do miasta po wojnie, a ludzie z wyższej półki. Czuło się to wtedy, wciąż się to czuje. Ale piszemy o „today” miasta, o ludziach „z wtedy”, taki kontrastowy układ dla kontrastu. Pisałem już kiedyś o Niemcu von Ryżyńskim, który w sumie stworzył suską muzykę po wojnie, ale mam tu ciekawszą historię!
Ojciec jak zaczął w iławskim szpitalu być kimś, Susz do niego uderzył, bo pamiętali go od chłopca, a tu nagle doktor w Iławie. 28 lat miał, jak rozpoczynał tu karierę i jeden starszy suszanin, dawny sąsiad, odwiedził go kiedyś na dyżurze z nietypową prośbą!
– W Olbrachtówku – mówi – mieszka dawny wyższy intendent koszar w Dt. Eylau, zasymilowany Niemiec. Ma problemy z nogami, nie może chodzić, może wpadniesz do niego zerknąć? Odwdzięczy się.
Ojciec wziął adres i obiecał w sobotę wpaść. Pan był dobrze po 70-tce, mieszkał dziwnie dostatnio, akcent miał lekko niepolski, ale językiem władał sprawnie, czuło się jasność umysłu. Zdrowotnie doskwierały mu postępujące zwyrodnienia stawów kolanowych, strasznie cierpiał, ojciec obiecał mu leczenie, minimalizację objawów, ulgę. Przy okazji kilkakrotnie odmówił przyjęcia jakichkolwiek pieniędzy, no to Gerard zaczął zastawiać stół, opowiadać i tak się do siebie zbliżyli!
Nie seksualnie, mentalnie! Jak Gerard tu ze swoją przeszłością w NSDAP został po wojnie nietknięty przez nikogo – to już pozostanie na zawsze tajemnicą. Gdy po ponad roku zwyrodnienie tak się cofnęło, że Gerard mógł wyjść przed dom i chodzić o własnych siłach – uznał ojca za cudotwórcę i powiedział, że odwdzięczy mu się tak, że jeszcze wnuki będą to pamiętać. Ojciec wziął to za żart, ale Niemiec na którymś kolejnym mitingu doprecyzował: „Jak się wycofywaliśmy zimą 1945 r. z Królewca, szły tędy rezerwy walut i kruszcu Prus do Gdańska na statki. Niestety czas gonił i trzeba było trochę zostawić. Mam tajne mapy einz duży ładunek i po mojej śmierci możesz je przejąć. Nie wcześniej, bo ja ryzykuję życie”. Do tematu wrócił – i to ojciec pamiętał – przed Wielkanocą, mówiąc, że zakopana skrzynia znajduje się za Suszem w lesie, ale „jest bardzo bezpieczna”.
W połowie maja Gerard zapowiedział przełom: „Czy ty mi wierzysz czy nie – to jest twoja sprawa. Ja ci zrobię jeden prezent na urodziny (17 lipca przyp. aut.), za dwa miesiące. Masz mapę, tylko przysięgnij mi, że dopóki żyję, nikomu jej nie pokażesz ani z zawartej w niej wiedzy nie skorzystasz!”. I zakończył: „Ja tu jej nie mam, ona jest poza domem, też zakopana, ha, ha!”. Ojciec już wziął sprawę na poważnie i solennie obiecał, że dochowa wspólnego sekretu po kres dni Gerarda. Czas mijał, czerwiec chylił się ku końcowi. Gerard teraz kręgosłup u ojca stawiał, nawet z masażystą z Iławy tam wpadali, robiło się gorąco – dosłownie i w przenośni. Masażysta oczywiście był zielony w temacie. Ojciec urodziny miał 17 w piątek. Tego dnia też – podniecony już – umówił się z Gerardem, tyle że podpił tu w Iławie, to zadzwonił do kogoś w Suszu, by pojechał do Gerarda i ustalił kolejny termin.
Ten ktoś pojechał, Gerard kazał życzyć dużo zdrowia i przekazać, że czeka w poniedziałek lub we wtorek, o stałej ich porze, o godz. 17. Ojciec w poniedziałek miał dyżur, więc zaplanował Olbrachtówko na wtorek. Gerard we wtorek nad ranem zmarł na atak serca. Do końca życia ojciec przeklinał te upite urodziny! Gerard miał orli nos, nie był mitomanem. Widać było, że nie kłamał i to było na wyciągnięcie ręki dla Zenka Olszewskiego z Susza! Pewnie złoto, taka tajemnicza ta ziemia suska, pełna zakrętów, pruskiej chwały, a tak zaniedbana rękami polskiego nowowładztwa! Jezu, jaki wstyd sarmacki!
LESZEK OLSZEWSKI
Susz, wczesne lata 50. (1 września).
Liga Kobiet pod twardym przywództwem Heli Olszewskiej
karnie i ofiarnie maszeruje w pochodzie:
„Nigdy więcej wojny!”
Suskie kobiety tamtych dni – przyjrzyjcie się
– to istny arbitraż elegancji, jakżeż kontrastujący
z dzisiejszym wyglądem miasta!